Gdzie Bóg płacze …
22 lis 2018Za szybą samochodu widać przedmieścia a raczej to, co z nich zostało. Osiedla, wieżowce, domki – takiego widoku się nie zapomina. Bez ludzi i zwierząt, opustoszałe i ciche – taka jest Syria.
Jest tak cicho, tak normalnie. Nie słychać bomb ani karabinów maszynowych, a przecież przekraczamy granicę libańsko-syryjską. Jest 8 listopada 2018 roku, to już prawie ósmy rok działań wojennych w Syrii. Jedziemy do Damaszku. Jest to około 130 km w głąb kraju. Droga jest bardzo dobrze zachowana, mimo wielu spustoszeń. Co jakiś czas zatrzymują nas żołnierze i sprawdzają wizy, pozwolenia, paszporty. Jako przedstawiciele Papieskiego Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie jesteśmy tam, jak mawiał nasz założyciel, gdzie „Bóg płacze”, tym razem w Syrii. Syria płacze. Widać to bardzo przejrzyście z okna naszego samochodu, którym kieruje Abdo, Syryjczyk. Opowiada swoją historię a przy okazji pokazuje po prawej stronie drogi swoją ulubioną restaurację. Dziś to tylko ruiny, jak większość zabudowań przy autostradzie. Dla mnie jego historia brzmi jak z przerażającego filmu, tylko wciąż powraca do mnie jedno zdanie z dokumentu Soboru Watykańskiego Gaudium et spes : „… ludzkość, która już obecnie znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie, mimo że osiągnęła podziwu godną wiedzę, popychana dalej zbrodniczą ręką może doczekać się godziny, w której nie będzie już jej dane zaznać innego pokoju, jak tylko przerażającego pokoju śmierci.” A ten pokój właśnie słychać w Syrii. Dojeżdżamy do Damaszku. Noc spędzimy w zabudowaniach klasztornych Patriarchatu. W wieczornej porze decydujemy się na spacer po ulicach miasta. Okazuje się, że mieszkańcy miasta również nie śpią. Stare miasto dziś tętni życiem: światła, samochody, pełne restauracje szczególnie młodych ludzi. To pozytywny widok, zresztą Damaszek nie ucierpiał tak bardzo na wskutek bombardowań. Na szczęście zachował się Dom Ananiasza i kaplica, w której celebrujemy cichą Eucharystię. Nazajutrz, po rozmowach z przełożonym klasztoru i ustaleniach co do pomocy humanitarnej, ruszamy do Maluli. Niegdyś pięknie zachowana osada chrześcijańska u podnóża gór, w której zachował się jedynie tu używany, oryginalny język Chrystusa. Dziś całkowicie zniszczona. Ocalały jedynie klasztor świętych Sergiusza i Bakchusa oraz prawosławny żeński monaster św. Tekli. We wrześniu 2013 roku islamiści zniszczyli tę zabytkową miejscowość, porwali 12 prawosławnych mniszek, które więzili. Islamiści niszczyli święte dla chrześcijan budowle także od zewnątrz, kradnąc dzwony oraz pozbawiając świątynie wieńczących je krzyży. Nie oszczędzili także górującej nad miastem figury Chrystusa. Rozpacz lokalnej społeczności, która przetrwała dramatyczne wydarzenia, a która nadal walczy o swoje miasto w dawnym jego kształcie, potęguje fakt, iż padli ofiarą muzułmanów, którym sami pomagali wznieść meczet, by i oni mieli swoje święte miejsce. Okupacja trwała do 14 kwietnia 2014 roku, wówczas wojsko syryjskie odbiło Malulę z rąk islamistów. Jednak z opowieści niewielkiej liczby mieszkańców dowiadujemy się o najtragiczniejszym zdarzeniu, a mianowicie rozstrzelaniu trzech chrześcijańskich młodych mężczyzn, którzy nie zgodzili się na przejście na islam. To wciąż krwawiąca rana Maluli – konkretni ludzie i konkretne domy bez ludzi. Opuszczamy wioskę-widmo, by następnego dnia udać się do dużej metropolii, do Homs. Tam wita nas melchicki arcybiskup Jean-Abdo Arbach, który zaprasza do siebie. Arcybiskup Homs opowiada jak bardzo jego miasto ucierpiało podczas okupacji ISIS. Na dowód tego pokazuje zdjęcia zniszczonej katedry i jednocześnie jest dumny z jej odnowienia. To znak, że do miasta powoli powraca normalne życie. Jednakże obecny obraz dzielnicy Bustan al-Diwan na Starym Mieście przeczy temu całkowicie. W przeszłości tę część miasta zamieszkiwało ok. 50.000 chrześcijan, w roku 2012 podczas oblężenia rebeliantów pozostała jedynie setka chrześcijańskich rodzin. Dziś jest ich już sporo więcej – ponad tysiąc. Te źródłowe informacje padają z ust tutejszego jezuity o. Andrzeja, jedynego polskiego kapłana w Homs. To on chce dać bezpośrednie świadectwo męczeństwa jego parafian a szczególnie jego współbrata o. Franza, który został brutalnie zabity, gdyż nie zgodził się na opuszczenie swojego domu i swoich parafian. Ojciec Andrzej pokazuje nam pokoik męczennika, jakieś walizki, buty, butelka wody i materac, który pełnił funkcję łóżka – wszystko jakby na chwilę. Ten obraz uderza człowieka. Tak samo jak widok zniszczonej przez bomby szkoły i dzieci, które w ciemnościach, bez oświetlenia grają na szkolnym boisku, jak gdyby wojny nigdy nie było. Żegnamy Homs. Biedne Homs. Za szybą samochodu widać przedmieścia a raczej to, co z nich zostało. Osiedla, wieżowce, domki – takiego widoku się nie zapomina. Bez ludzi i zwierząt, opustoszałe i ciche – taka jest Syria. Teraz trzeba to wszystko wskrzesić do życia, odbudować, ale za ile lat – 10, 20? Tak jest cena, jaką się płaci za chore ambicje wojny.
Musimy jeszcze odwiedzić małą miejscowość Marmarita. To praktycznie wioska, która leży w tak zwanej „Dolinie chrześcijan”. Została zasiedlona na początku XVII wieku przez cztery rodziny rolników z Libanu i płaskowyżu Hauran. Rodziny te zbudowały trzy kościoły (św. Jana, św. Sabę i św. Boutro). Marmarita otoczona jest licznymi ruinami i zabytkami. Najbardziej znanym z nich jest Krak des Chevaliers (znany również jako „Qal’at al-Ḥiṣn”), zamek krzyżowców wybudowany przez Zakon św. Jana Jerozolimskiego w latach 1142-1271. Zamek jest uważany za jeden z najlepiej zachowanych na świecie zamków średniowiecza. Aby dostać się do niego, trzeba wjechać samochodem na sam szczyt. Serpentyną mijamy zniszczone doszczętnie domy. Pomiędzy ruinami bawią się dzieci. Jeden z chłopców pokazuje nam inną drogę na szczyt, ta jest nieprzejezdna. W końcu docieramy. Zwiedzamy z przewodnikiem tę budowlę z zapartym tchem. W międzyczasie po raz pierwszy słyszymy strzały z karabinu maszynowego. Przewodnik uspokaja nas, że to tylko jakieś manewry. Nieopodal na innym wzgórzu króluje prawosławny monastyr św. Jerzego, który również odwiedzamy. To tyle, jeśli chodzi o historię. Tutejsi ludzie podają nam ważną datę -17 sierpnia 2013 r., kiedy to bojownicy zabili i zranili syryjskich chrześcijan w Marmarita i sąsiednim mieście al-Husn podczas festiwalu religijnego znanego jako Zaśnięcie Theotokosa. Wciąż żyją tym dniem. Jednak zasadniczym celem naszych odwiedzin w Marmarita jest jezuicki ośrodek leczenia traumy wojennej dzieci i młodzieży. Jedziemy tam, by przekazać im wsparcie finansowe i odebrać zaległą dokumentację z projektu leczenia. Na zakończenie wizyty pijemy wspólnie kawę. Czas wracać. Po drodze zajeżdżamy do Abp. Issama Johna Darwisha, greko-melchickiego arcybiskupa Zahle w Libanie. Czasu jest niewiele, gdyż musimy zdążyć na lotnisko. Dlatego pozostaje nam krótkie spotkanie w jego gabinecie, który znajduje się na terenie szpitala archidiecezji. Szpital jest w bardzo dobrym stanie, jednak brakuje specjalistycznego sprzętu. Tu leczą się wszyscy chrześcijanie, uchodźcy z Syrii. Robimy zdjęcia. Na pewno coś wymyślimy, by pomóc. I w końcu Bejrut. Długi lot do domu. W samolocie wspominam poznane twarze, ich marzenia, pytam o ich przyszłość. My ludzie Europy nie rozumiemy Bliskiego Wschodu, ale możemy zrozumieć konkretnego człowieka, któremu w jego dramacie nic nie pozostaje jak tylko łzy. Ale tę jedną możemy otrzeć.
Ks. dr Andrzej PaśSekcja polska PKWP