Irak: Setki tysięcy cierpiących twarzy irakijskich chrześcijan
01 wrz 2014Erbil, stolica Kurdystanu, otoczony jest terenami półpustynnymi. Latem temperatury osiągają tu aż 44 stopnie Celsjiusza. Zaraz po przybyciu do miasta moża odnieść mylne wrażenie, że panuje w nim pokój. Z pozoru nic nie wskazuje na to, że w chwili obecnej los tysięcy ludzi wisi tu na włosku.
Tego się nie widzi, nie słyszy, nie czuje, ale to złudna intuicja, gdyż siły islamskie znajdują się raptem 45 kilometrów stąd. Tydzień temu zaś podeszły aż pod bramy miasta. Rzeczywistość jest ukryta za murami kościołów, w szkołach, w ośrodkach sportowych, w cieniu niewykończonych budynków. Tam bowiem znajdują się tysiące uchodźców, ok. 70 000. Są oni rozproszeni w 22 miejscach schronienia.
Ważnym punktem jest katedra Kościoła chaledjskiego, bardziej zwana jako kościół św. Józefa w Ankawie – chrześcijańskiej dzielnicy miasta. Szacuje się, że około 670 rodzin znalazło schronienie tu oraz w okolicznych budynkach. Uchodźcy chronią się przed straszliwym upałem w cieniu, który daje plandeka lub prowizoryczne baraki. Większość z tych ludzi siedzi na ziemi, na materacach, karmiatach czy też plastikowych krzesłach. Ankawa to jedna wielka poczekalnia. Widnieją w niej setki twarzy, ale łączy je wszystkie jedna wspólna historia, świadectwo i los: są uchodźcami skazanymi na śmierć za wyznawanie wiary w Chrystusa.
Szóstego sierpnia kurdyjscy peszmegrowie, którzy bronili terenów chrześcijańskich na północ od Mosulu, wycofali się. Pierwsza bomba spadła na jeden z domów w Karakosz, uśmiercając dwoje dzieci, kuzynów – Dawida i Mirata, którzy akurat bawili się w ogrodzie. Trzecie dziecko jest zaś poważnie ranne. Natychmiast po całym mieście rozległ się alarm: „ISIL u bram, peszmegrowie już nas nie chronią! Zabierajcie rodziny i uciekajcie!” Karakosz jest miastem, które od wieków zasiedla około 50 000 chrześcijan. Teraz wyznawcy Chrystusa musieli uciekać tylko z tym, co mieli pod ręką. Na miejscu pozostali tylo ci bezsilni – chorzy i starcy.
Do mieszkańców Karakosz dołączyli ludzie z miejszych miast z okolicy, np. Bartelli czy Karmelesz. Szacuje się, że w ostatnich dniach około 100 000 chrześcijan z regionu Niniwy opuściło swoje domy, by uciekać w kierunku Duhoku, Zahko i Erbilu. Jest to eksodus na skalę apokaliptyczną. Trudno wyobrazić sobie panikę, w jakiej znajdują się ludzie, którzy muszą uciekać, nie mogąc oglądać się wstecz ani wziąć ze sobą nic poza ubraniami, które akurat mają na sobie. Nie jest to jednak nic nowego dla tych, którzy przez lata żyli pod stałą groźbą ataku ze strony islamskich fundamentalistów. Wielu z nich do dziś nosi w sobie traumę dziesiątego czerwaca, kiedy to siły ISIL-u w przeciągu kilku godziny zajęły Mosul, nie natrafiając na jakikolwiek opór.
Nikt nie zrobił absolutnie niczego w tej sprawie – ani politycy, ani wojsko. Szacuje się, że w samym Mosulu od ustąpienia Saddam Husajna ponad 1000 osób poniosło śmierć za wiarę. Każda rodzina ma swoją osobistą tragedię, swoją straszną historię. Każdy ma kogoś w rodzinie, kto został zamordowany, zmasakrowany: „To mój brat, Salam. Miał 43 lata. Zadali mu trzy strzały w głowę. Mieszkał w Mosulu od pięciu lat.” Obok naszego rozówcy pojawia się jego matka. Powoli wyciąga zdjęcie zabitego syna, trzyma je w obu dłoniach. W jej gestach, w jej oczach wyraźnie widać ogrom cierpienia. Rodzina ta uciekła z Mosulu i znalazła schronienie w wiosce nieopodal bardzo starego klasztoru Mar Mattai (św. Mateusza) u swoich krewnych. Myśleli, że będą tam bezpieczni. Odrodziła się nadzieja na lepszą przyszłość. Niestety, zbliżające się siły ISIL-u zmusiły ich do ponownej ucieczki.
Kilka kilometrów dalej spotykamy Jakuba, kolejnego uchodźcę. Mężczyzna pokazuje nam swoją zniszczoną, pokrytą bliznami nogę. Obrażenie to jest skutkiem wybuchu bomby w kościele w Mosulu, które miało miejsce w 2008 roku. Kiedy islamiści w lipcu wystosowali ultimatum pod adresem chrześcijan w Mosulu, Jakub uciekł wraz ze swoimi czterema córkami do Alkosz, a stamtąd dwa tygodnie temu musiał zbiec na północ od Duhoku. Stracił ziemię, dom – w zasadzie wszystko, co posiadał. Bardzo cierpiał na ciele. Ale to nie blizny na nodze martwią go najbardziej, lecz przyszłość jego czterech córek.
„Nie dla nas, lecz dla naszych dzieci.” – tak brzmi niewypowiedziany apel matki jednej z sześciu rodzi Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego, które znalazły schronienie pod namiotem należącym do chaldejskiej społeczności w Mangesh. Łącznie znalazło się tam aż szesnaścioro dzieci. Jedna z dziewczynek, otoczona innymi dziećmi, śpiewa piosenkę po angielsku: „They all love me, they all love me.” Dzieci, które nie rozumieją, czym jest wojna, nienawiść, masakra, i nie wiedzą, co się dzieje, nie matrwią się o przyszłość. Dziwny to widok: tyle dzieci razem, a żadnej zabawki, nawet jednej lalki. Wiele niemowląt leży na gołej ziemi, niektóre tylko w łóżeczkach.
Sleinman niesie na rękach swoją trzyletnią córkę: „Co ona im zrobiła, że wyrzucili ją z domu i zmusili do takiego życia?” Wyrażenie „Takiego życia” odnosi się do konieczności mieszkania w osiem rodzin w jednym pomieszczeniu, w piekielnym upale i nieludzkich warunkach. Materace, żywność i wodę zapewnia im Kościół. W Erbilu rozstawione są namioty dla tych, dla których nie ma już miejsca w ośrodkach sportowych. Każdy taki namiot ma pomieścić osiem osób. W ciągu dnia panuje istne piekło – temperatury sięgają aż 48°C w środku namiotu. A w nocy istnieje ryzyko ugryzienia przez szczury i skorpiony.
„Próbujemy ratować nasze życie, honor naszych żon i córek oraz naszą wiarę.” Są to trzy główne powody, dla których tak szybko zdecydowali się uciec. To właśnie zdecydowane działanie pozwoliło im uniknąć losu społeczności jazydów, której członkowie zostali zmasakrowani, zgwałceni i wzięci w niewolę.
Natomiast chrześcijanie z takich miast jak Niniwa, Karakosz, Akkosz, Telfek i wielu innych, zostali pozbawieni czegoś znacznie ważniejszego niż dobra meterialne: nadziei.
„Już nie mogę dłużej tutaj żyć”, żali się ojciec Dawida, jednego z chłopców zabitych w Karakosz przez bombę ISIL-u. „Ten kraj tonie we krwi.” Matka zamordowanego, młoda kobieta w żałobnym stroju, zasłania twarz dłońmi i płacze. Oboje nie mają żadnych dokumentów, nawet paszportów. Nie wiedzą, jak można uzyskać wizę. Ale ciągle powtarzają, że muszą stąd iść, i to nieważne dokąd – byle uciec z tego kraju cierpienia.
Nie ma tutaj żadnych specjalistów, którzy pomogliby im uporać się z ich traumą. Są stłoczeni w jednym miejscu z innymi uciekinierami w szkole w Ankawie. Jego brat Adeeb pracował jako dziennikarz w Mosulu. Łamanym, ale zrozumiałym angielskich zadał następujące pytanie retoryczne: „Dlaczego jest tak, że muzułmanie osiedlający się w Europie mają wszelkie prawa, natomiast my jesteśmy tutaj traktowani jak psy? Mało tego: my przecież nie jesteśmy immigrantami. To nasze państwo.” Adeeb opowiadał o biblijnych korzeniach Niniwy, krainie Tygrysu i Eufratu, o obecności chrześcijan w Mosulu od II w.n.e., o monasterze św. Mateusza, języku aramejskim, a więc języku ojczystym Chrystusa, a także o syryjskich i chaldejskich katolikach, wspólnotach prawosławnych oraz o całym, wielowiekowym religijnym i kulturalnym dziedzictwie, które właśnie odniosło tak wielkie rany.
Jednak ta przeszłość jest też realną, dziejącą się teraźniejszością. Księża, zakonnicy i biskupi starają się pomóc jak tylko mogą. Są wszędzie – dzwonią, organizują, pytają, słuchają, doradzają, modlą się. Co by się stało z uchodźcami, gdyby nie było tu Kościoła? Kto by się o nich zatroszczył? W Erbilu, tak jak w Duhoku znajduje się ok. 60 00 chrześcijańskich uchodźców, rozproszonych między miasteczkami i wioskami na północ od miasta. Niektórzy są aż przy granicy z Turcją. Kościół wykonuje niebywale ważną pracę.
Ksiądz Samir jest chaldejskim kapłanem katolickim. Pasterzuje w jednej z wiosek na północ od Duhoku. Opowiada o szoku, jaki przeżył pierwszego dnia, kiedy to przez całą noc aż do rana przybywały tu niezliczone rzesze uchodźców. Wypełnili oni całe ulice, spali w samochodach miejscowych ludzi, a nawet na ulicy. W samym parafialnym ośrodku katechetycznym przebywa w tej chwili 77 rodzin należących do Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego. Jest ich 321 osób, w tym 35 dzieci. Ksiądz Samir nie wraca do domu wcześniej niż o 1.00, 2.00 w nocy. Od czasu przybycia uchodźców nie ma chwili wytchnienia w ciężkiej pracy. O dziesiątej wieczorem ktoś dzwoni do niego na komórkę i mówi, że dwie rodziny jazydów stoją na drodze bez jakichkolwiek środków do życia. Ksiądz więc idzie tam, odszukuje ich, daje materace i zabiera do domu swojej siostry.
Biskup Emil Nona, chaldejski arcybiskup Mosulu, jest jednym z pięciu biskupów, którzy zostali wyrzuceni ze swoich domów. Hierarcha i towarzący mu ksiądz przynoszą paczki z żywnością. Odwiedzając wspólnoty, z łatwością dostrzega ich potrzeby: brakuje materaców, namiotów, lodówek i leków. Dodaje uchodźcom otuchy. Jest to czas, kiedy Kościół cierpiący staje twarzą w twarz z Kościołem heroicznym, prawdziwie żyjącym Duchem Ewangelii. Kościół ten potrzebuje wsparcia, modlitwy i solidarności swoich braci i sióstr w wierze na całym świecie.
W Erbilu, Duhoku i Zakho, a właściwie w całym Iraku na niezliczonych twarzach widać cierpienie i łzy. Pozostało bardzo mało nadziei – w zasadzie tylko ta chrześcijańska, ponieważ ta ludzka już umarła. Zewsząd daje się słyszeć jednogłośny krzyk: „Pomóżcie nam, już dłużej nie damy rady. My, chrześcijanie z Iraku jesteśmy ofiarami katastrofy. Wyciągamy nasze ręce w nadziei, że ktoś nas ocali od śmierci.” Uchodźcy mają nadzieję, że wspólnota międzynarodowa odpowie na ich apel, i że Kościół nie będzie jedyną wspomagającą ich instytucją. Tu nie chodzi o zwykłą chrześcijańską pomoc – w grę wchodzi bowiem ratowanie teraźniejszości, przeszłości i przyszłości starożytnej kultury i religii. Dlatego właśnie chrześcijanie usilnie proszą o natychmiastową pomoc w wydobyciu się z tych przejściowych obozów, z tych namiotów, w których dusi ich straszny upał.
Ale proszą również o długofalową pomoc – o zapewnienie bezpieczeństwa i prawa do wyznawania własnej wiary, która dla irakijskich chrześcijan jest fundamentem ich kultury i tożsamości. Dlatego chcą wyznawać ją właśnie tutaj – we własnej ojczyźnie, która należała do ich ojców i dziadków.
PKWP
Tł. Dominik Jemielita